ROSE

Wpadnij tutaj wkrótce - opis projektu w przygotowaniu :)

POWRÓT

Arco di Piedrafita

Wpadnij tutaj wkrótce - opis projektu w przygotowaniu :)

POWRÓT

Magical Asturias

Wpadnij tutaj wkrótce - opis projektu w przygotowaniu :)

POWRÓT

First Wingsuit B.A.S.E. in Poland

Wpadnij tutaj wkrótce - opis projektu w przygotowaniu :)

POWRÓT

Mountain Geometry

Wpadnij tutaj wkrótce - opis projektu w przygotowaniu :)

POWRÓT

Aiguille Percée

Wpadnij tutaj wkrótce - opis projektu w przygotowaniu :)

POWRÓT

The Old Man of Hoy

Jeszcze kilkanaście godzin przed lotem powrotnym do Polski, myślałem, że będę pisał o projekcie, który owszem, wiele nas nauczył ale niestety nie zakończył się sukcesem. Wszystko jednak miało się zmienić w ostatni dzień naszej wyprawy...

Czego nauczył nas Stary Człowiek, czyli jak skoczyliśmy B.A.S.E. z The Old Man of Hoy.


- Cześć! Jedziesz ze mną skoczyć z Old Man'a w Szkocji? To ciężki skok, do tego wspinanie z własną asekuracją, bardzo wymagające lądowanie, cały czas  wieje, jest totalnie dziko, nie ma zasięgu, internetu, prądu, wody  i..  wygląda na to że nikt z tego nie skoczył od 11 lat..
- Hmm.. Brzmi dobrze.


To była pierwsza rozmowa, w której podzieliłem się swoimi planami dotyczącymi skoku z wystającej wprost z otwartego Oceanu Atlantyckiego, 137 metrowej, skalnej igły. Dominik nigdy nie mówi zbyt wiele, a gdy odpowiada więcej niż jednym słowem (w tym wypadku były to aż dwa słowa) to można uznać, że pomysł mu się spodobał.

Cel naszej wyprawy - The Old Man of Hoy o wschodzie słońca.

Od tego czasu myśleliśmy nad tym projektem we dwójkę. Ja miałem trochę większe doświadczenie w skokach base, Dominik za to wiedział jak przygotować się od strony wspinaczkowej. Dwójkowy zespół to zupełnie wystarczająco aby wejść na szczyt Old Man'a, ale za mało jeśli myślimy o kilku zadaniach jednocześnie. Potrzebowaliśmy kogoś, kto pomógł by nam 'na ziemi' oraz zrobił kilka dobrych zdjęć podczas próby. Nigdy nie mieliśmy głowy do tego, aby takie wypady fotografować samemu. Znaczy zawsze chcieliśmy.. ale kończyło się włączeniem GoPro na dwie sekundy przed skokiem i wyłączeniem z chwilą dotknięcia nogami miejsca lądowania.  Niby fajnie, ale kompletnie nikogo takie wideo nie interesuje.

Tak do naszej ekipy dołączył Przemek, który oprócz doświadczenia w technikach linowych wniósł solidne "ground crew" oraz cyknął kilka zdjęć. Bardzo spontanicznie, bo na kilka dni przed wyjazdem, nasza trzyosobowa ekipa powiększyła się o Kubę, który miał zadbać aby materiał filmowy z tej wyprawy był trochę obszerniejszy niż kilkusekundowe nagranie z action cam'a.

W kompleksowych projektach największym wyzwaniem jest znalezienie wspólnej, zazwyczaj bardzo wąskiej, przestrzeni, w której możemy się poruszać aby z sukcesem zrealizować projekt. W przypadku Climb & B.A.S.E. warto biegle poruszać się w skale o trudnościach 6/7 na własnej asekuracji oraz mieć doświadczenie w skokach z obiektów o podobnej wysokości, co nie zawsze idzie w parze. Do tego dochodzi polowanie na okno pogodowe, które zazwyczaj następuję po mocnych opadach, w których to właśnie trzeba przejść drogę aby się nie spóźnić. Po prostu warunki atmosferyczne w jakich powodzenie danej części projektu jest największe często wykluczają się wzajemnie.

Schemat Bonington Route 5B/E1, 450ft. / źródło: nieznane

Na szczyt Old Man’a można dostać się siedmioma różnymi drogami. My zgodnie zdecydowaliśmy się na Original Route zwaną też East Face Route lub Drogą Boningtona. Jest to pierwsza droga, którą Bonington, Baillie, i Patey zdobyli Old Mana w 1966 roku. Składa się z pięciu trzydziestometrowych wyciągów, a panowie po wytyczeniu tej lini wycenili ją według brytyjskiej skali na 5B/E1. Niby nie wiele, ale wiedzieliśmy, że to tzw. ’szkocka piątka’ więc w rzeczywistości będzie to nasze, tatrzańskie 6+/7-. Do tego będzie mokro i ślisko. Wtedy jeszcze nic nie wiedzieliśmy o rzygających mewach..

Ostatnie moje regularne wspinanie w skałach miało miejsce dobre kilka lat temu.  Dominik wspinał się więcej , ale uczciwie trzeba przyznać, że wspinaczami nie jesteśmy. A już na pewno nie poruszamy się biegle z asekuracją trad'ową.  Z uśmiechem na twarzy oceniliśmy powodzenie tego projektu na mniej niż 50% i zaczęliśmy kompletować sprzęt. Spadochrony, liny, friendy, kości, heksy i cały sprzęt outdoorowy który miał pomóc nam przetrwać w dzikiej Szkocji.

Gdy kończyłem pakować śpiwór zadzwonił Dominik..


- Od kilku tygodni obserwuje pogodę w okolicy Rackwick i..
- No dawaj
- Okno pogodowe trafia się tutaj mniej więcej raz na 7 -8 dni  i trwa około 4 godzin.


Przyznam, że nie była to najlepsza informacja, biorąc po uwagę to, że w Szkocji będziemy 7 dni z czego dojazd na wyspę zajmie nam co najmniej dwa. Dodatkowo czas okna pogodowego oznaczał, że trzeba wspinać się w złych warunkach aby być na szczycie, gdy pogoda zacznie się  poprawiać. Przynajmniej na tyle, aby po otwarciu spadochronów nie wywiało nas w ocean. O tym w jakich warunkach przyjdzie nam łoić tę drogę jeszcze nie wiedzieliśmy.

Ustaliliśmy datę wyjazdu na wtorek, kupiliśmy bilety, spakowaliśmy się dość kompaktowo i pojechaliśmy na lotnisko. Gdy spotkaliśmy się całą czwórką, okazało się że ’spakowaliśmy się dość kompaktowo’ dotyczyło tylko trójki z nas. Kuba zabrał kilkadziesiąt sprzętu do filmowania więcej niż pozwalał jego bagaż. Upakowaliśmy nadwyżkę pomiędzy naszą trójkę i poszliśmy na ostatnią kawę z ekspresu przed wyjazdem.

Bardziej niż podwójne espresso obudził nas komunikat z lotniskowych głośników:
Pasażerowie (tutaj padły nasze nazwiska) ostatnie wezwanie do stawienia się w pokoju Security Check w celu kontroli bagażu.

Dobra, kawy nie będzie.

Sprawcami całego zamieszania były pneumatyczne kamizelki ratunkowe, które zabraliśmy na wypadek, dość prawdopodobnego lądowania w wodzie. A dokładnie nabój CO2, który te kamizelki miał pompować.
Poczekali na nas, chociaż dotarliśmy kilka minut po oficjalnym zamknięciu bramek. Dzięki!

W drodze na wyspę.

Chwilę po 22 docieramy do Glasgow i  odbieramy zarezerwowany wcześniej samochód. Mały samochód. Zdecydowanie ZA MAŁY samochód.  Nasze pakowanie do Mercedesa A180 przypominało 10 level w grze Tetris. Szybkie AirBnb, prysznic, 3 godziny snu i rano ruszamy w 300 milową podróż do Scrabster.

 

Pierwsze spojrzenie na Old Man'a.

Z tego małego, portowego miasteczka na samej północy Szkocji odpływa pierwszy z dwóch promów, którymi mamy dotrzeć na wyspę Hoy. To  jest moment, do którego wyprawę na Orkady można zaplanować w domu. Resztę musimy dowiedzieć się od lokalnych mieszkańców lub w małych informacjach turystycznych. Dopływamy do Scrabster, stamtąd przejeżdżamy do Huton, kolejny prom i jesteśmy na Hoy'u.  Po drodze po raz pierwszy możemy zobaczyć nasz cel wyprawy, gdy jeden z promów przepływa obok wyspy. Wygląda dość groźnie, ale jest w nim coś magicznego.

Są takie miejsca, gdzie mimo że widziałeś już troche w swoim życiu, to zatrzymujesz się i nie wierzysz. Nie wierzysz, że w normalną zwykłą środę stoisz przed tak dzikimi terenami. Fajnie!

 

Krajobraz Hoy'a.
Chwila odpoczynku. Dominik.

 

Na Hoy'u znajduje się ponad stuletnia kamienna chatka Bothy -  będzie naszym domem przez kolejne kilka dni. Jest udostępniona dla podróżników odwiedzających wyspę bez żadnych opłat, możesz tam skorzystać z prowizorycznej toalety a w zimne dni nawet odpalić kominek! Nie ma zasięgu, prądu, sklepów, ludzi. Człowiek żyjący na codzień w dużym mieście, gdzie każdy metr przestrzeni jest przytłaczająco wyeksploatowany w stu dziesięciu procentach, zaczyna się doceniać że są na świecie takie miejsca jak Hoy.

 

Kultowa chatka Bothy.
Nasz hotel, w którym spędziliśmy kilka dni.

 

Następnego dnia, o świcie, decydujemy się na pierwsze wyjście pod skałę. To mniej więcej godzina drogi z Bothy. Potem pół godziny zejścia zboczem klifu i jesteśmy w miejscu skąd zaczyna się pierwszy wyciąg na Old Man’a. Z powodu erozji klifu, zejście po nim na dzień dzisiejszy to niezły hardkor. Dziękowaliśmy, że nie jest mokro i da się zejść w jednym kawałku. Wtedy jeszcze nie wiedzieliśmy, że przyjdzie nam powtarzać ten odcinek w srogim deszczu i przy kompletnej ciemności.

Dochodzimy pod czerwony piaskowiec. Patrzymy na kawałek wystającego z morza kamiennego lądu. To będzie miejsce naszego lądowania. Coraz bardziej rozumiemy dlaczego nikt tego skoku przez tyle lat nie powtórzył i zaczynamy doceniać wielkość jaj trójki Brytyjczyków, którzy wykonali pierwszy i ów czas jedyny skok z tego miejsca (Rogers Holmes, Tim Emmett, Gus Hutchinson Brown | 14 maja 2008r. - chapeau bas!)

 

Old Man z perspektywy startu pierwszego wyciągu.

 

Old Man, a raczej kawałek lądu pod nim, zostawia nam mniej więcej 10x15m względnie płaskiej powierzchni do bezpiecznego przyziemienia. Do tego cały czas mamy w głowie myśl, że złamanie nogi, czy pozornie błahe skręcenie kostki może w tym miejscu mieć bardzo poważne konsekwencje. W tej części świata nie funkcjonuje żadne rescue, ani powietrzne ani naziemne, a wycofanie się po klifie w górę, z jakimkolwiek uszkodzeniem ciała, wydaje się niemożliwe.

Wiedzieliśmy, że tego dnia nie skoczymy. Wiało za mocno i zdecydowanie ze złego kierunku. Mieliśmy dwa wyjścia, wrócić i w końcu się wyspać, zjeść i nabrać sił, albo załoić dwa pierwsze wyciągi drogi.

Przepakowaliśmy sprzęt, zdecydowaliśmy o wspinie w zespole trójkowym i ruszyliśmy do góry. Prowadził Dominik, ja poszedłem drugi i Przemek zamykał stawkę i zbierał sprzęt pozostawiony do asekuracji przez Dominika. Pierwszy wyciąg Bonington Route to proste, czwórkowe wspinanie. Drugi, crux'owy, przypomina nam kto tutaj rozdaje karty.

Po drugim wyciągu zdecydowaliśmy, że potrzebujemy więcej sił, mniej sprzętu na sobie i lepszą komunikację. Silny wiatr, który tam wieje nieustannie, powoduje że jakakolwiek komunikacja na drugim wyciągu jest niemożliwa - potrzebowaliśmy łączności radiowej. Zjechaliśmy na dół, co nie odbyło się bez problemów. Mieliśmy nową, cienką, linę 7,8mm, która w naszych przyrządach zjazdowych jechała bardzo szybko. Za szybko. Zrobiłem szkolny błąd umieszczając węzeł stopujący za blisko reverso i odblokowanie go w połowie zjazdu kosztowało mnie sporo skóry na rękach.

 

Lekcja pokory.

 

Dostaliśmy po dupie. Tak, jak już dawno nie dostaliśmy. Nawet nie zamieniliśmy słowa w drodze powrotnej. Każdy wiedział, że to po co tutaj przyjechaliśmy, coraz bardziej się oddala.

Standby.

Następne dni nie zapowiadały bezwietrznej pogody. Wiało mocno, bez przerwy nawet na minutę.
Przy dźwiękach gotującej się w jetboil'u wody, potrzebnej do przygotowania kolejnego liofilizowanego gulaszu, zastanawialiśmy się co poszło nie tak i jak to naprawić.

Podjęliśmy decyzję, które miały zadecydować o sukcesie tej wyprawy. Udało nam się wymyślić sposób na zwolnienie zjazdu w przypadku odwrotu ze skały, a ja zyskałem trochę czasu na podleczenie popalonej skóry na rękach. Udało nam się uruchomić krótkofalówki, które miały pomóc w komunikacji na crux'owym wyciągu oraz późniejszej komunikacji z Kubą.

Z każdym dniem nasze podupadłe po pierwszej próbie nastroje zaczęły powoli wracać do normalnego poziomu. Pojawił się inny problem. Warun się nie poprawiał, a okno pogodowe, które według prognozy miało pojawić się w sobotę rano, przesuwało się na piątkową noc.

 

 

 

Licząc, że przy wschodzie słońca , wiatr na chwile ucichnie, wyszliśmy o 4 rano pod naszego Staruszka. Jak to często bywa w takich sytuacjach próbowaliśmy ‚lekko’ nagiąć nasze zasady dotyczące bezpiecznego wiatru podczas skoku, jednak porywy do 15m/s nie pozostawiały złudzeń. Old Man się oddalał, a my z cichym przyzwoleniem na to, że przecież wiedzieliśmy, że może się nie udać, że jeszcze tutaj wrócimy i innymi wymówkami próbowaliśmy pogodzić się z porażką.

Wróciliśmy do Bothy i przy skromnej kolacji było jakoś zdecydowanie ciszej niż zazwyczaj. Niby wiedzieliśmy, że może się nie udać, ale każdy po cichu liczył że jednak zbijemy sobie piątkę mówiąc 'zrobiliśmy to’. W poniedziałek musieliśmy rozpocząć kilkunastogodzinny powrót do Glasgow skąd wylatywaliśmy do Katowic. Po raz ostatni poszliśmy poszukać zasięgu aby pobrać najnowszą prognozę pogody.

Meteo było jednoznaczne:
W nocy 100% prawdopodobieństwa opadu i wiatr 6 m/s w porywach do 8 m/s.
Nad ranem 80% szans na deszcz przy słabnącym wietrze na godzinę, góra dwie.

Wtedy zrobiliśmy rzecz, na którą nikt z nas w innych okolicznościach by się nie zdecydował.

- Ej, 80% to nie 100, idziemy? Zróbmy to w nocy. W deszczu. Zaryzykujmy, a może jak będziemy na górze to zrobi się jasno i jakimś cudem wiatr na chwile ucichnie pozwalając na skok.
- To jest mocno naciągane i głupie ale... ok.

Zapakowaliśmy cały sprzęt w worki na śmieci znalezione w chatce, aby nie zamoknął w intensywnym deszczu i zdecydowaliśmy, że wychodzimy o 23:15.

Prognoza się nie pomyliła. Padało. Cały czas. Nikt nic nie mówił, każdy bił się z myślami, że to bez sensu. Trzeba było przejść w tryb automatu i robić krok za krokiem, nie myśląc za bardzo 'do przodu'. O 1:30 byliśmy na klifie, mając nadzieje, ze chociaż na chwile przestanie padać a światło księżyca oświetli chociaż trochę drogę zejściową pod Hoy'a. Tę samą którą ciężko było pokonać w dzień. Padać nie przestało, a jedyne co było widać to tysiące owadów lecących do świateł czołówek. Po zejściu pod skałę po raz pierwszy od wyjścia z chatki ktoś z nas się odezwał.

Ku*wa, dobrze że nic nie widać, bo w życiu bym tutaj nie zszedł jakbym widział tą przepaść.

 

 

Oszpeiliśmy się i zaczęliśmy pierwszy wyciąg. Wymyślony na szybko plan zakładał, że poczekamy przed drugim, najtrudniejszym wyciągiem aż zrobi się choc trochę jasno. Jak to z wymyślonymi na szybko planami bywa, nie za bardzo wypaliło. Byliśmy po pierwszych 30 metrach, jasno miało się zrobić dopiero za 1,5h a ilość małych owadów które, były WSZĘDZIE, nie pozwalała nawet na rozmowę bez konieczności połykania ich między słowami.

Dobra, zrobiłem to w dzień, to zrobie to w nocy też. Czołówkę mam. Co może pójść nie tak.

Powiedział Dominik i zanim zaprotestowaliśmy spytał czy ktoś go asekuruje i czy może iść.
Przeszliśmy drugi wyciąg - jak? nie wiem, bo skała była cała mokra. A mokry piaskowiec to zły piaskowiec. Chyba była to siła woli, że musi się udać. Następne wyciągi robiliśmy już po wschodzie słońca, a jedynym dość poważnym problemem były gniazda z mewami. Ich mechanizmem obronnym jest rzyganie na wszystko dookoła, tym co mają aktualnie w żołądku. A mają w połowie strawione zgniłe ryby. Świetnie! Gniazda zazwyczaj tworzą na półkach skalnych, czyli dokładnie tam gdzie kończą się wyciągi i spędzamy najwięcej czasu asekurując.

 

Mewa <3

Szczyt.

Stanęliśmy na szczycie kilka godzin po świcie i.. nie wiało. Jakimś cudem nie wiało!
Sprawdziliśmy wiatr zrzucając kawałek tasiemki i wszystko wskazywało na to, że meteo po raz pierwszy się pomyliło na naszą korzyść. Pomimo siedmiu godzin dość intensywnej akcji, nie było czasu na odpoczynek. Zjedliśmy energetycznego batonika na pół. Przemek przywiązał się liną aby zrobić kilka zdjęć a my ubraliśmy spadochrony.

 

Drugi wyciąg. Crux.
Czwarty wyciąg.
Ostatnie metry Staruszka.

 

Rock drop, czyli dystans do pierwszej półki skalnej lub ziemi, w którą uderzysz jeśli coś pójdzie nie tak, wynosił 120m. Ustaliliśmy, że robimy maksymalnie 2 sekundy opóźnienia, tak aby wisieć pod w pełni otwartą czaszą spadochronu około 60 metrów nad ziemią. Taka wysokość dawała nam około 10 sekund na podejście do lądowania. Do jednego z najtrudniejszych dla mnie podejść ever. Pół minuty później byliśmy na ziemi. Cali i zdrowi, choć porywy wiatru których nie było czuć u góry, nie zostawiły wiele marginesu.

Chwilę później Przemek zjechał z całym sprzętem, zbiliśmy piątkę i ruszyliśmy do góry na spotkanie z Kubą, który czekał na klifie.  Nie wyobrażam sobie lepszej ekipy do realizacji tego projektu. Wielkie dzięki Panowie!

Zrobiliśmy to. Jako drudzy na świecie skoczyliśmy z Old Mana.

 


Project Team : Filip Kubica, Dominik Grajner, Przemek Wilk, Kuba Zajączkowski.
Zdjęcia: umieszczone w relacji: Przemek Wilk, Kuba Zajączkowski
Film: Kuba Zajączkowski

28 July 2019 / The Old Man Of Hoy, Scotland, Orkney. 2nd B.A.S.E. / F.Kubica, D.Grajner.